Jednak, sprzedaż produktów przez internet wymaga również rzetelnego planowania przyszłych działań i zaprojektowania wydajnej strategii. Aby zagwarantować popularność produktów, konkurencyjne ceny, a w efekcie wzrost sprzedaży- konieczna jest analiza aktualnej sytuacji oraz wdrożenie odpowiednich kroków. Właśnie dlatego
Internet zdążył na dobre zadomowić się w ludzkiej świadomości i wielu z nas ciężko byłoby się bez niego obejść. Bez Internetu nie moglibyście sprawdzić poczty, przejrzeć wiadomości lub przeczytać tego artykułu. Sposób, w jaki korzysta się z dobrodziejstw sieci, też jest dla nas oczywisty. Mamy do dyspozycji przeglądarkę internetową oraz miliardy przepięknie wykonanych stron, po których nawigujemy, wpisując adresy, korzystając z wyszukiwarek i klikając łącza. Jednak jeszcze kilkadziesiąt lat temu nikomu nawet nie śniło się coś, co nazywany dziś siecią WWW, a na słowo „przeglądarka” ludzie reagowali śmiechem. Jak wiele przełomowych wynalazków, powstanie Internetu i jego transformacja do takiej postaci, jaką znamy dzisiaj, były niezwykle burzliwe, a jego dzisiejszy wygląd jest bezpośrednim skutkiem tamtych wydarzeń. Zapraszamy do zapoznania się z tą ciekawą historią. Pierwsze sieci, DARPA i problem jednokierunkowości W latach pięćdziesiątych spięcie w sieć czegoś tak samego w sobie ekstrawaganckiego jak komputery było bardzo trudne. Był to okres bezładu, pojedyncze maszyny próbowano łączyć ze sobą, używając wielu niekompatybilnych ze sobą standardów. Możliwe było połączenie jedynie bardzo ograniczonej liczby maszyn. Nie jest możliwe jednoznaczne wskazanie „ojca” Internetu, ale człowiekiem, który jako pierwszy postawił sobie zadanie stworzenia sieci komputerowej o wielkim zasięgu, był amerykański naukowiec Joseph Licklider. W październiku 1962 roku Licklider został mianowany przewodniczącym nowo powstałej agencji przy rządzie amerykańskim znanej jako DARPA (w późniejszych latach ARPA). Organizacja ta skupiała ludzi nauki, którzy mieli opracowywać i badać kluczowe dla bezpieczeństwa oraz rozwoju kwestie. Licklider utworzył w ramach DARP-y nieoficjalną grupę zajmującą się badaniami związanymi z informatyką. Grupa ta w ramach badań zainstalowała trzy terminale sieciowe – po jednym w Santa Monica, na Uniwersytecie Kalifornijskim oraz w MIT. Fizyczne połączenie tych sieci nie było wielkim problemem, w końcu już dużo wcześniej kładziono linie telefoniczne. Znacznie większym problemem było jednak logiczne połączenie maszyn. Ówczesna technologia pozwalała tylko na jednostronne połączenie urządzeń. Problem ten dokładniej opisał w swoim raporcie Robert Taylor, jeden z liderów grupy: „Połączenie terminali sprawiło znaczne problemy ze względu na jednokierunkowy przepływ danych. Tymczasowo obeszliśmy ten problem, instalując po kilka terminali w każdej z trzech lokacji. Jeśli będąc na Uniwersytecie Kalifornijskim, chciałbym skontaktować się z siecią w MIT, musiałbym najpierw otrzymać wiadomość z MIT na jednym terminalu (ten terminal, jako jednokierunkowy, może tylko odbierać dane) i następnie przesiąść się na drugi terminal (mogący tylko wysyłać dane), aby na nią odpowiedzieć. W ten sposób potrzebowalibyśmy w każdym miejscu kilku terminali. To nierealne, potrzebujemy uniwersalnej metody komunikacji”. Umiejscowienie terminali po pierwszych próbach informatycznej komórki DARPA Zapewne na razie nie przypomina Wam to w żaden sposób dzisiejszego Internetu. Jednak następny krok, który został poczyniony, ma skutki również dzisiaj. Kilka lat po eksperymencie DARP-y trójka znajomych: Donald Davies (NPL), Paul Baran (projekt RAND) i Leonard Kleinrock (MIT), opracowała rozwiązanie problemu Licklidera i spółki. Opracowali sposób na obustronne połączenie maszyn. Nazwali go wymianą pakietów, którą stosuje się w sieciach komputerowych do dziś. Paradoksalnie, początkowo „wymiana pakietów” nie była projektowana z myślą o połączeniu sieci komputerowych, a raczej o... wojnie nuklearnej! Miała ona umożliwić niescentralizowaną wymianę danych w razie ataku jądrowego. ARPANET oraz IPSS – podstawy dzisiejszego Internetu Nowo mianowany szef komórki informatycznej DARP-y, cytowany już Robert Taylor, był zachwycony wiadomościami o opracowaniu technologii wymiany pakietów z danymi. Miał teraz do dyspozycji technologię, a rząd amerykański miał pieniądze. W związku z tym Taylor mógł spełnić marzenie Licklidera – uruchomić pierwszą funkcjonującą dwukierunkowo sieć. Swoją nazwę, ARPANET, wzięła od organizacji DARPA. Postanowiono eksperymentalnie Uniwersytet Kalifornijski z Uniwersytetem Stanforda. Udało się to 29 października 1969 roku o godzinie i dokładnie ta data uznawana jest za początek nowoczesnych sieci komputerowych. Rezultat przerósł oczekiwania. Możliwa była komunikacja w obie strony pomiędzy dwoma uniwersytetami, i nie trzeba było do tego kilku terminali. Po tak udanym starcie nie brakowało instytucji chętnych do wzięcia udziału w projekcie. Już w grudniu tego samego roku sieć obejmowała swoim zasięgiem cztery kampusy, potem dołączyły do niej Uniwersytet w Utah i drugi kampus Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara. ARPANET rósł w bardzo szybkim tempie i w 1981 roku liczył już 213 serwerów. To właśnie na podstawie ARPANET-u powstał Internet. Wprawdzie ARPANET nie miał jeszcze znanego dziś protokołu TCP/IP, ale oparty był na wysyłaniu zapytań, co wykorzystuje się do dziś. ARPANET nie był jednak jedyną siecią, która dążyła do połączenia ze sobą jak największej liczby komputerów. Brytyjczycy, z niewielkim opóźnieniem w stosunku do Amerykanów, również pracowali nad swoją siecią. Została nazwana i podobnie jak w Stanach najpierw zaczęła działać w środowiskach akademickich. Jednak była między nimi znacząca różnica. ARPANET był finansowany przez rząd amerykański, w związku z czym nie mógł być używany do celów komercyjnych. Brytyjczycy nie mieli takich ograniczeń, i sieć komputerowa po raz pierwszy mogła trafić do biznesu. Jednymi z jej pierwszych komercyjnych użytkowników były: Western Union, brytyjska poczta oraz... amerykański Tymnet! Jakby tego było mało, Brytyjczycy postanowili szturmem zagospodarować inne rynki i oferowali swoją sieć również za granicą, w tym w USA. Nazwa tej sieci, która podobnie jak ARPANET była oparta na wymianie pakietów, brzmiała IPSS (ang. International Packet Switched Service). Dzięki swojej dostępności IPSS szybko doganiał ARPANET pod względem wielkości. Trzeba też dodać, że IPSS został pierwszą międzynarodową siecią komputerową. Zaczęła ona działać w 1978 roku i zaledwie po trzech latach obejmowała swoim zasięgiem Europę Zachodnią, Stany Zjednoczone, Kanadę, Hong Kong i Australię. ARPANET w 1980 roku rozrósł się do gigantycznych, jak na tamte czasy, rozmiarów TCP/IP Wraz z ciągłym rozrastaniem się największych sieci komputerowych zaczął dawać się we znaki problem, przed którym kiedyś przestrzegali Licklider i Taylor: różne sieci powstały w różnych standardach i były ze sobą niekompatybilne. Zadanie połączenia istniejących sieci komputerowych w jednym standardzie otrzymali pracownik DARP-y Robert Khan oraz profesor Uniwersytetu Stanforda i były pracownik ARPANET-u Vinton Cerf. Khan i Cerf w 1973 roku przedstawili pierwsze wyniki swoich prac. Omówili dokładnie różnice w funkcjonowaniu różnych protokołów sieciowych poszczególnych sieci i przedstawili rozwiązanie problemu. Każda istniejąca sieć komputerowa miałaby wprowadzić drugi, opracowany przez nich protokół, który z czasem wyparłby rodzime protokoły poszczególnych sieci, czego efektem byłby jeden standard dla wszystkich sieci. Wspólny protokół Cerfa i Khana miał nosić nazwę TCP/IP. Była ona połączeniem dwóch terminów: Transmission Control Protocol oraz Internet Protocol. Niesamowitą właściwością pierwszej wersji TCP/IP było to, że nie wchodził on w konflikt z pozostałymi protokołami sieciowymi, dzięki czemu mógł być wdrażany stopniowo. Drugą rewolucyjną zmianą miało być przerzucenie odpowiedzialności za poprawne funkcjonowanie sieci całkowicie na serwery. Sieci miałyby być tylko czymś w rodzaju dróg, czymś, czym jedynie podróżuje się do celu. Co ciekawe, to właśnie Vinton Cerf w jednym ze swoich raportów po raz pierwszy użył słowa Internet. Rola sieci została zredukowana do minimum, za wszystko miały odpowiadać serwery, a TCP/IP był kompatybilny niemal ze wszystkimi standardami, więc możliwe stało się połączenie ze sobą praktycznie wszystkich sieci świata. DARPA zgodziła się finansować projekt i pierwszy test zakończył się sukcesem. Niezależna sieć działająca w San Francisco została połączona z ARPANET-em przy użyciu protokołu TCP/IP! W 1978 roku TCP/IP wszedł w fazę finalną i w 1981 roku mógł połączyć wszystkie główne sieci komputerowe. DARPA wciąż opiekowała się projektem, opłaciła implementację TCP/IP w wielu ówczesnych systemach operacyjnych, a następnie zaplanowała przejście wszystkich sieci, nad którymi miała kontrolę, całkowicie na protokół TCP. Plan wszedł w życie 1 stycznia 1983 roku, kiedy to wszystkie sieci DARP-y działały już tylko na TCP/IP, wliczając w to największą, ARPANET. Przekształcenie w nowoczesny Internet Kiedy Vinton Cerf po raz pierwszy użył słowa Internet, nikt nie przywiązywał do tego terminu wielkiej wagi. Dopiero kiedy po raz pierwszy połączono sieci przy użyciu protokołu TCP, termin ten zaczął wchodzić do powszechnego użycia i na początku oznaczał po prostu sieć działającą dzięki protokołowi TCP/IP. Sam termin Internet wziął się od angielskiego Internetwork i miał opisywać „wymianę informacji między różnymi sieciami”. Ta idea doskonale pasowała do koncepcji Cerfa i Khana, którzy chcieli koniecznie przekształcić wszystkie sieci komputerowe w jedną, pozwalającą na wymianę informacji pomiędzy dowolnymi komputerami na świecie bez względu na to, gdzie by się znajdowały i do jakiej sieci były podłączone. W 1984 roku 90 procent sieci w Stanach Zjednoczonych było opartych na TCP/IP. Europa jednak była wciąż podzielona, a czołowa sieć IPSS wciąż nie była kompatybilna z sieciami TCP. Dopiero pod koniec roku zarządzający siecią University College London (UCL) uległ i rozpoczął powolne wprowadzanie protokołu TCP/IP. Nie należy jednak zapominać o małych sieciach, które nie potrzebowały protokołu TCP, a ich jedynym zadaniem była obsługa robiącej od lat sześćdziesiątych coraz większą furorę usługi: poczty elektronicznej. Jeden ze sposobów połączenia TCP/IP oraz To jednak nie był koniec rewolucji. W 1984 roku sławny instytut badań jądrowych CERN podjął decyzję o użyciu TCP do połączenia ze sobą głównych komputerów (później serwerów), stacji roboczych, a nawet akceleratora. W Europie TCP wciąż napotykał opór i sieci CERN-u oraz UCL-u były raczej wyjątkami niż początkami nowego trendu. Walka na tym polu trwała aż cztery lata. W 1988 roku Daniel Karrenberg, pracujący dla Holenderskiego Instytutu Badawczego, spotkał się z administratorami CERN-u. Temat tego spotkania był iście piorunujący. Karrenberg chciał wprowadzić obsługę TCP do wszystkich europejskich sieci UUCP, czyli „Unix to Unix CoPy”. Gdyby doszło to do skutku, obszar działania TCP znacznie by się powiększył i w przyszłości można by najpierw zunifikować sieci w Europie, a następnie połączyć je ze Stanami Zjednoczonymi. Idea naprawdę ambitna. Po tym spotkaniu jeden z głównych administratorów CERN-u Ben Segal postanowił do tego doprowadzić. Spotkał się z przedstawicielami firmy Cisco, wtedy jeszcze bardzo niewielkiej. Opracowali oni router TCP/IP, co idealnie pasowało do planów Karrenberga i Segala. Segal zamówił routery Cisco, a parę dni później zrobił to Karrenberg. Następny krok do utworzenia globalnego Internetu został zrobiony. W 1989 roku protokołu TCP/IP używała już zarówno cała Europa Zachodnia, jak i Stany Zjednoczone. Niecały rok później dołączyła Australia, a wcześniej swoje sieci dostosowały Japonia, Singapur i Tajlandia. Rozpoczęła się nowa era. Era Internetu. Adresy IP oraz serwery DNS Od początku istnienia sieci komputerowych były problemy z jeszcze jednym zagadnieniem – nazewnictwem oraz adresowaniem. Z początkiem lat osiemdziesiątych, kiedy to panowanie w Internecie rozpoczął protokół TCP/IP, każdy komputer, podobnie jak każde inne urządzenie podłączone do internetu, miał własny adres. Adres ten wyrażany był w liczbach i nazywał się adresem IP (ang. Internet Protocol Address). Aby połączyć się z jakąś maszyną w Internecie albo innej sieci komputerowej opartej na protokole TCP/IP, trzeba było znać adres IP urządzenia. Adres ten na początku wyrażany był w postaci binarnej. Obecnie, w czwartej wersji (IPv4), chociaż komputer przechowuje go w postaci binarnej, użytkownikom wyświetlany jest w postaci dziesiątkowej (np. wyświetlany jest adres ale komputer zapisuje to jako kod zero-jedynkowy). Zapamiętanie nawet jednej kombinacji w systemie binarnym nie jest proste; w systemie dziesiątkowym może i zapamiętanie kilku adresów w rodzaju nie jest problemem, ale w przypadku tak gigantycznej sieci jak Internet liczba adresów do zapamiętania jest w praktyce ogromna. W związku z tym w 1983 roku, niedługo po wprowadzeniu protokołu TCP/IP, Paul Mockapetris wymyślił DNS (ang. Domain Name System). Zadaniem tego systemu było tłumaczenie numerycznych adresów IP na bardziej przystępne dla człowieka wyrazy. DNS często porównuje się do książki telefonicznej. My szukamy: Jan Kowalski, ulica Iksińska, a książka tłumaczy tę łatwą do zapamiętania dla nas informację na trudniejszy do zapamiętania numer telefonu. Dokładnie to samo robi system DNS. Wyszukujemy nazwę a DNS tłumaczy to naszemu komputerowi na trudniejszy do zapamiętania adres IP. Pierwsza wersja DNS-u była jednak nieco problematyczna. Baza nazw i przypisanych im numerów IP znajdowała się na pierwszym na świecie serwerze DNS (paradoksalnie, o takim samym skrócie DNS – Domain Name Server). Znajdował się on w Instytucie Stanforda i każdy komputer w sieci musiał pobierać z niego plik Było to o tyle problematyczne, że w razie awarii w Instytucie cały system DNS przestawał działać. Z czasem powiększono liczbę serwerów DNS, i teraz praktycznie każdy operator telekomunikacyjny ma własny. Dzięki temu w razie awarii jednego serwera DNS bez problemu możemy przejść na inny. World Wide Web, czyli czas na strony internetowe Wprawdzie w 1989 roku ogromna część świata była już podłączona do sieci działających w jednym standardzie, ale nie oznaczało to wcale, że dostępny był Internet taki, jaki znamy dziś. Historia World Wide Web, czyli stron internetowych, sięga 1980 roku. Mamy początek lat osiemdziesiątych. Prace nad zunifikowanym protokołem TCP/IP wchodzą w końcową fazę. W tym samym czasie Tim Berners-Lee, informatyk będący na kontrakcie w CERN-ie, zaczął eksperymentować ze swoim nowym wynalazkiem, który nazwał Enquire. Enquire był czymś w rodzaju bazy danych, która mogłaby być dostępna dzięki mechanizmom sieciowym. Enquire nie miał stron internetowych, jakie znamy dzisiaj. Był zbiorem różnych informacji, które przeglądało się za pomocą sieci. W niczym nie przypominał on dzisiejszych stron WWW pełnych grafiki, filmików i ruchomych elementów – oparty był na samym tekście. Berners-Lee wprowadził do użycia też inne narzędzie, które zostało nazwane hipertekstem (dzisiaj powiemy raczej: hiperłącze, albo po prostu: łącze, potocznie: link). Zasada działania była prosta: wybranie hipertekstu prowadzi do innego miejsca. Berners-Lee napisał protokół wykorzystujący hipertekst, który nazwał Hypertext Transfer Protocol, znany dziś jako HTTP. Protokół HTTP nie był jedynym rozwijanym wtedy protokołem. Równolegle pracowano nad FTP (ang. File Transfer Protocol), protokołem obsługującym transfer plików. FTP również był oparty na infrastrukturze TCP. Jego zadaniem nie było jednak łączenie informacji, a wymiana plików średniej i dużej wielkości. Należy też wspomnieć o protokole Gopher. Gopher powstał w Stanach Zjednoczonych, a dokładnie na Uniwersytecie Minnesota. Łączył on w sobie cechy innych protokołów, w tym HTTP i FTP. Gopher nie zyskał nigdy takiej popularności jak WWW ze względu na hierarchiczną strukturę oraz skomplikowany sposób tworzenia serwisów. Swoje badania Berners-Lee pozostawił dla siebie na dobrych kilka lat. W 1984 roku został przeniesiony do centrali CERN-u i szybko odkrył istniejący tam problem. Fizycy pracujący dla ośrodka niemal w każdym zakątku świata potrzebowali szybkiego sposobu wymiany dużych ilości informacji. To skłoniło Anglika do dalszych prac nad swoim pomysłem, które trwały cztery lata. W roku 1988 Berners-Lee uznał swój projekt za gotowy, a rok później napisał do władz CERN-u, zachęcając je do utworzenia „dużej bazy hiperłączy” opartej na technologiach Enquire i HTTP. Niestety, propozycja nie spotkała się z wielkim zainteresowaniem i projekt bez wątpienia utknąłby w martwym punkcie, gdyby nie bezpośredni zwierzchnik Bernersa-Lee, Mike Sandall. Sandall udostępnił Bernersowi-Lee podlegające mu komputery, w tym nowoczesny komputer NeXT, który mógł pełnić rolę serwera. Zachęcił też Bernersa-Lee, aby wdrożył tam swój pomysł. Próba okazała się ogromnym sukcesem i przyciągnęła do zespołu belgijskiego specjalistę od komputerów Roberta Cailliau NeXT – komputer, na którym opierały się eksperymenty Tima Bernersa-Lee. To właśnie ta maszyna była pierwszym w historii serwerem WWW Jeśli HTTP miał odnieść sukces, potrzebny był w miarę zrozumiały i łatwy sposób pisania stron internetowych. Berners-Lee rozpoczął więc pracę nad zbiorem poleceń, które miały pochodzić z języka angielskiego i umożliwić stosunkowo proste stworzenie strony. Podstawy nowego języka istniały już w 1990 roku, a rok później Berners-Lee opublikował swoje dzieło, które zatytułował „HTML tags”. Skrót HTML wziął się od HyperText Markup Language, co oznacza „język znaczników hipertekstu”. Dwaj naukowcy ponowili prośbę o wprowadzenie systemu do użycia, nie przestając go ulepszać. W grudniu 1990 roku mieli już wszystko, czego potrzebowali. Berners-Lee zaprojektował wszystkie narzędzia potrzebne do funkcjonowania sieci WWW: pierwszą przeglądarkę o nazwie World Wide Web, zawierającą funkcje edytora, i pierwszy serwer WWW ( World Wide Web była jednak, jak na tamte czasy, bardzo wymagająca i początkowo działała tylko na komputerze NeXT. Jednak w krótkim czasie współpracownica Bernersa-Lee Nicola Pellow zaprojektowała uproszczoną wersję przeglądarki tekstowej, która wprawdzie była uboższa niż dzisiejszy notatnik, ale mogła działać na niemal każdym komputerze. Prośba o wdrożenie systemu w końcu spotkała się z pozytywną reakcją władz CERN-u: pierwszą ogólną bazą danych była baza adresowa pracowników instytutu. Takie praktyczne informacje miały przyciągnąć nowych użytkowników. W 1991 roku Paul Kunz, pracujący na Uniwersytecie Stanforda, gdzie działał podobny akcelerator do CERN-owskiego, odwiedził CERN i po obejrzeniu sieci WWW był zszokowany. Szybko przeniósł pomysł do Stanów, gdzie rozwiązanie Bernersa-Lee zostało wdrożone w uniwersyteckiej sieci. Rolę serwera pełnił superkomputer IBM. 6 sierpnia 1991 roku Tim Berners-Lee umieścił krótką informację na temat projektu World Wide Web na czymś, co dziś nazwalibyśmy połączeniem strony internetowej oraz grupy dyskusyjnej. Najważniejsze było to, że możliwe było jej odczytanie zarówno w CERN-ie, jak i na Uniwersytecie Stanforda, tak więc po raz pierwszy wykorzystano technologię HTTP do komunikacji na wielkie odległości. Ten dzień oficjalnie uznaje się za początek sieci WWW. Nawigowanie po witrynach w pierwszych dniach sieci WWW nie było zbyt łatwe. Aby obejrzeć jakąś „stronę”, najczęściej należało znać jej adres. Coraz większą popularnością cieszyły się uaktualniane co jakiś czas listy stron, takie jak „What's New”, na których dodawano nowe, interesujące strony pojawiające się w sieci. Wciąż jednak nie istniała graficzna przeglądarka internetowa. Udało się ją skonstruować w 1992 roku, a jej autorem została Politechnika Helsińska. Erwise jako pierwsza oferowała graficzny interfejs. Aplikacja dostępna była w wersji dla systemu Unix. Kilka miesięcy później studenci Uniwersytetu Kansas stworzyli prostą, tekstową przeglądarkę Lynx. Lynx był dostępny zarówno pod Uniksa, jak i pod Microsoft DOS. Pierwszy Lynx w niczym nie przypominał dzisiejszych przeglądarek. Jego wygląd prędzej kojarzy nam się z konsolą niż surfowaniem w Internecie Prawdziwy przełom nastąpił jednak w 1993 roku, kiedy to grupa studentów zaprojektowała w ramach programu NCSA (część Uniwersytetu Illinois) pierwszą w pełni działającą i całkowicie graficzną przeglądarkę internetową. Zrobili to pod przewodnictwem Marca Andreessena, który wpadł na szalony pomysł: dlaczego nie zrobić z sieci narzędzia dostępnego dla wszystkich ludzi, do tego polegającego nie tylko na tekście, ale także na grafice? Do obsługi nowego formatu Internetu potrzeba było jednak nowej przeglądarki. Studenci nazwali ją Mosaic. Dla ludzi z branży był to prawdziwy szok. Mosaic był kompatybilny niemal ze wszystkimi istniejącymi wtedy standardami, a szybkie reakcje autorów na wszystkie odkrywane błędy przyciągnęły do niego grupę oddanych fanów, którzy szybko zrezygnowali ze starych tekstowych przeglądarek. Tym samym Mosaic rozpoczął jedną z najbardziej zaciekłych bitew w informatyce, która przeszła do historii pod nazwą „wojna przeglądarek”. Wojna przeglądarek Mosaic odniósł ogromny sukces. Niereklamowana nigdzie aplikacja w ciągu miesiąca stała się jednym z najpopularniejszych programów na świecie. Zapewne jednym z jej osiągnięć jest wskazanie kierunku, w którym powinien zmierzać Internet, ale jeszcze ważniejszym efektem wypuszczenia Mosaica było pokazanie wielkim tego świata, jak ogromny potencjał drzemie w sieci. W końcu nigdy wcześniej żadna inna aplikacja nie rozeszła się tak szybko w tak wielu kopiach. A oto i sprawca całego zamieszania – Mosaic Jednym z pierwszych, którzy zainteresowali się nowymi możliwościami Internetu, był James Clark, były profesor Uniwersytetu Stanforda, założyciel firmy Silicon Graphics, obecnie milioner. Clark skontaktował się z grupą studentów z Illinois i złożył im ofertę, o jakiej nawet nie marzyli. Zaproponował Andreessenowi i spółce dobre pensje, przeprowadzkę do Doliny Krzemowej na jego koszt oraz pieniądze na rozwijanie nowej przeglądarki. Clark wiedział, że za jakiś czas ktoś wpadnie na podobny pomysł, więc czas był bezcenny. Zadanie dla grupy Andreessena było proste: Clark zapewnia pieniądze, zajmuje się formalnościami i sprawami biznesowymi, a reszta ma zmodyfikować Mosaica tak, by stał się jak najszybciej przeglądarką, którą będzie chciał mieć u siebie każdy użytkownik komputera. Firma nazywała się Netscape Communications, a ich flagowe działo miało przybrać nazwę Netscape Navigator. Ambitne plany załogi Netscape'a zagrażały jednak ówczesnym potentatom rynku, którzy również powoli zaczynali dostrzegać korzyści wynikające z Internetu. W 1994 roku firmą trzymającą w szachu większość rynku IT był Microsoft. Rok 1994 miał być dla Billa Gatesa potwierdzeniem jego niepodważalnej pozycji. Gates właśnie został jednym z najbogatszych ludzi świata, produkty Microsoftu sprzedawały się świetnie, a w ciągu kilku miesięcy do sprzedaży miało wejść nowe dziecko koncernu z Redmond, Windows 95. Przyszłość wyglądała różowo. Jednak w połowie tamtego roku stało się coś, co jak potem sam Gates przyznał, było „czymś, czego obawiał się od czasu, jak znalazł się na szczycie”. Grupa utalentowanych „dzieciaków” postawiła wielką przeszkodę na drodze Microsoftu, tak samo zresztą, jak on zrobił to innym wiele lat wcześniej. Netscape Navigator rozwijał się bardzo szybko i już tylko tygodnie dzieliły go od dnia, w którym miał zostać udostępniony. Wtedy właśnie Gates zdał sobie sprawę z błędu, jaki popełnił, nie doceniając wschodzącego Internetu. Pierwsza wersja Netscape Navigatora zrobiła prawdziwą furorę Kilka dni później do drzwi Netscape Communications zawitali wysłannicy Microsoftu. Chcieli kupić projekt firmy za milion dolarów. Odpowiedź była oczywiście odmowna. To spotkanie w 1994 roku pomiędzy Microsoftem a Netscape'em stało się przyczyną wielu kontrowersji. Pracownicy Netscape'a twierdzili, że Microsoft próbował szantażować firmę, ci z Redmond temu zaprzeczali. Sprawa w późniejszych latach trafiła na drogę sądową. Po tej nieudanej próbie Microsoft wykonał ruch, który uznawany jest do teraz za jeden z gwałtowniejszych zwrotów w historii współczesnej informatyki. Dotychczasowe projekty straciły na znaczeniu, tym priorytetowym i skupiającym całe siły Microsoftu była teraz przeglądarka, którą postanowiono nazwać Internet Explorer. Jednak gigant z Redmond obudził się późno. 13 października 1994 roku wystartował Netscape. Walka Dawida z goliatem była nieunikniona. Microsoft miał w swoich szeregach najlepszych programistów świata i szybko nadrabiał straty. Ale jesienią 1994 roku to Netscape świętował. W ciągu miesiąca 90 procent użytkowników Internetu przeniosło się z Mosaica na Netscape'a. Coś takiego nie zdarzyło się w informatyce ani wcześniej, ani później i do teraz jest to fenomen budzący podziw i zdziwienie. Hadi Partovi, inżynier pracujący w grupie zajmującej się Internet Explorerem, tak opisał te chwile: „Kiedy Netscape wystartował i okazał się ogromnym sukcesem, w Microsofcie nastąpiła gigantyczna zmiana. Do naszego działu przyszedł Bill Gates i zapowiedział, że od teraz Internet Explorer jest najważniejszym projektem Microsoftu, że dostaniemy wszystko, czego potrzebujemy do zrobienia najlepszej przeglądarki, i że musimy jak najszybciej wejść na ten rynek. Do naszego działu dołączyli też najlepsi programiści firmy, którzy do tej pory pracowali nad Windowsami. Mieliśmy wziąć się do roboty, i to nie za tydzień, nie jutro, a od razu. W tej jednej chwili moja praca kompletnie się zmieniła". Od tego czasu głównym problemem Netscape Communications było to, że Gates i Microsoft zaczęli postrzegać firmę jako swojego głównego przeciwnika. Nowa firma potrzebowała gigantycznych pieniędzy i same fundusze Clarka nie wystarczały. Pomimo ogromnego ryzyka Netscape Communications postanowiła wejść na giełdę. Debiut okazał się wielkim sukcesem, a firma zyskała fundusze do dalszej walki o rynek Internetu. Popełniła tutaj jednak niemały błąd. Po wielkim sukcesie przeglądarki Netscape Navigator i po równie dużym sukcesie giełdowym firma Clarka i Andreessena stała się bardzo arogancka i przestała liczyć się z innymi. Pewność siebie zespołu Netscape'a była tak duża, że firma wypowiedziała, chyba niezbyt rozważnie, otwartą wojnę Microsoftowi, kiedy jej prezes publicznie powiedział, że „Windows to tak naprawdę tylko słabo wykonany zbiór sterowników do różnych urządzeń”. Internet Explorer To było zbyt wiele i w 1995 roku Gates zareagował bardzo ostro. Na stół rzucił swoją główną kartę: Internet Explorera. 7 grudnia, w rocznicę ataku na Pearl Harbor, hucznie wprowadzono nową przeglądarkę Microsoftu, która miała stanąć w szranki z Netscape Navigatorem. Śpiący gigant obudził się na dobre i Netscape był w dużych tarapatach. Już na początku Microsoft miał jednego ogromnego asa w rękawie: pieniądze. Ze względu na ogromne zyski Microsoft mógł sobie pozwolić na darmowe rozprowadzanie Internet Explorera, natomiast działająca jedynie w branży przeglądarek Netscape Communications musiała pobierać za swój produkt pieniądze. Plan Microsoftu był prosty: nie dać Netscape Communications ani dnia wytchnienia. Poza rozwijaniem własnych projektów do Internet Explorera dodawano odpowiedniki wszystkich opcji, które miał Netscape. Śledzono każdy krok konkurencji. W przeglądarkę pompowano miliony dolarów. Kampania reklamowa oraz dodatkowe możliwości Internet Explorera powodowały, że powoli, procent po procencie, zabierał on Netscape'owi udział w rynku. I wtedy, kiedy szala przechyliła się na korzyść Internet Explorera, Microsoft wbił ostatni gwoźdź do trumny Netscape'a. Firma z Redmond postanowiła dołączać przeglądarkę za darmo do swoich systemów operacyjnych. Internet Explorer znalazł się w pakiecie Windows 95 Plus. Kiedy w 1997 roku zadebiutował Internet Explorer było już po wszystkim. Wojna przeglądarek, jeden z ostrzejszych pojedynków w historii informatyki, zakończyła się, a zwycięzca był tylko jeden. Netscape miał bardzo niewielki udział w rynku, ale wtedy właśnie firmie przypomniało się spotkanie sprzed kilku lat, gdy Microsoft miał ją szantażować. Sprawa trafiła na drogę sądową. Sąd orzekł, że Microsoft jest winny zarzucanych mu czynów i firma powinna zostać podzielona na kilka mniejszych. Sąd apelacyjny, do którego trafiła sprawa, przyznał rację sądom niższych instancji, ale uznał, że kara jest zbyt wysoka, i firma nie została podzielona. Nie był to jedyny taki spór, który trafił na drogę sądową. W późniejszych latach Microsoft był oskarżany o monopol ze względu na dołączenie do swojego systemu operacyjnego Internet Explorera, a także odtwarzacza Windows Media Player i komunikatora Windows Messenger. Firmy produkujące konkurencyjne przeglądarki oskarżały giganta z Redmond o niszczenie w ten sposób konkurencji. W 2004 roku Komisja Europejska nałożyła na Microsoft rekordową karę w wysokości 784 milionów dolarów i nakazała wydanie wersji systemu Windows, która nie zawierałaby tych dodatków. „Czysta” wersja systemu nigdy jednak nie zyskała dużej popularności. Era dotcomów W 1998 roku Internet był produktem kompletnym. Miał jeden standard, były dostępne graficzne przeglądarki, a strony składały się z grafiki, animacji i bannerów. Strony internetowe zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu i nie brakowało ludzi, którzy zarabiali na nich ogromne pieniądze. Prekursorami wielkiego biznesu w Internecie byli Jeff Bezos oraz Pierre Omidyar. Bezos założył pierwszą księgarnię internetową, a Omidyar – pierwszy serwis aukcyjny, Ebay. Obaj zarobili krocie. Gigantyczne zyski pierwszych internetowych biznesmenów doprowadziły do prawdziwej gorączki złota, a liczba stron internetowych powstających każdego dnia była niebotyczna. Pieniędzy nie żałowali też inwestorzy, którzy wychodzili z założenia, że skoro takie firmy, jak Ebay i Amazon wyrosły z niczego, to nie ma powodu, dla którego nie miałoby się to udać następnym. Doszło do sytuacji, którą w informatyce określa się jako dot-com boom. Strony internetowe wyrastały jak grzyby po deszczu, codziennie powstawały nowe sklepy internetowe. Problem polegał na tym, że zdecydowana większość twórców tych stron, sklepów czy serwisów ani nie miała zielonego pojęcia o tym, jak działa Internet, ani nie miała biznesplanu, według którego mogłaby zarabiać pieniądze. Tak wielkie zainteresowanie doprowadziło do powstania bańki inwestycyjnej: wykładano gigantyczne pieniądze na projekty, które miały minimalne szanse na sukces, ale przez ciągłe inwestycje ich wartość była sztucznie zawyżana. Spotkanie z rzeczywistością, które nastąpiło na przełomie 2000 i 2001 roku, spowodowało kilkudziesięcioprocentowe spadki na giełdzie. To pierwszy „czarny dzień”, jaki informatyka przeżyła na giełdzie – tysiące stron upadło, setkom firm bankructwo zajrzało w oczy. Era dotcomów wprawdzie sztucznie napompowała rynek stron internetowych i zabrała pieniądze wielu ludziom, ale przyczyniła się do gigantycznego wzrostu popularności Internetu, a wielkie pieniądze włożone w branżę pozwoliły zbudować infrastrukturę, którą inaczej budowano by kilkanaście lat. Boom na zakładanie nowych stron internetowych związany z erą dotcomów rozpoczął nowy rozdział w historii internetu. Mianowicie pokazał nam, jak wielką wartość mogą mieć domeny. Domena to nic innego jak adres strony internetowej. Domeny występują w dwóch głównych postaciach: Uniform Resource Locator (URL, na przykład oraz adres e-mail. Niektóre z nich (jak nietrudno zgadnąć – te przyciągające najwięcej użytkowników) osiągają niebotyczne ceny. Domeny takie, jak: warte są miliony dolarów. Jest to scheda właśnie po erze dotcomów. Historia Internetu w Polsce Historia Internetu w Polsce sięga 1991 roku. Wtedy właśnie przy Uniwersytecie Warszawskim powstała NASK (Naukowa i Akademicka Sieć Komputerowa). Na początku było jej jednak daleko do sieci komputerowej, był to raczej zespół koordynacyjny. W dużej mierze to ten zespół, po kilku miesiącach negocjacji, wywalczył podłączenie Polski do Internetu. 17 sierpnia 1991 roku nawiązano pierwsze połączenie z Polski, wykorzystujące protokół TCP/IP. Fizyk z Uniwersytetu Warszawskiego Rafał Pietrak połączył się z Janem Sorensenem na Uniwersytecie Kopenhaskim. Oficjalnie Polska została podłączona do Internetu 20 grudnia 1991 roku. Rok później Telekomunikacja Polska uruchomiła POLPAK, pierwszą polską sieć pakietową, opartą na brytyjskim protokole ISPP, ale w pełni kompatybilną z protokołem TCP/IP. Polska nadrabiała straty spowodowane komunizmem. Milowym krokiem w rozwoju polskiego Internetu było uruchomienie BBS Maloka. BBS (ang. Bulletin Board System) to komputer, który poprzez zainstalowane oprogramowanie pozwala użytkownikom łączyć się z nim, logować i korzystać ze zgromadzonych na nim informacji. BBS-y na całym świecie połączone były w sieć Fidonet, której historia sięga 1982 roku. Sieć ta była oparta tylko i wyłącznie na zwykłych modemach i łączach telefonicznych. Fidonet wziął nazwę od... psa swojego twórcy, wabiącego się Fido! Założycielem Maloki i jednym z pionierów Internetu w Polsce był Stanisław Tymiński, kanadyjski biznesmen polskiego pochodzenia. Maloka oferował typowe dla BBS-ów usługi, takie jak: forum, chat i proste gry online, ale znacznie ważniejsze było to, że oferował Polakom połączenie z Internetem z prędkością 9,6 kb/s (9600 b/s). Nie była to może zawrotna prędkość, ale wreszcie „zwykły” obywatel mógł połączyć się z Polski z Internetem, a nie jedynie z siecią Fidonet. Maloka działał do 31 lipca 1996 roku. Wtedy to Telekomunikacja Polska uruchomiła usługę dostępu do Internetu dla wszystkich swoich abonentów – wystarczyło podłączyć modem do gniazdka telefonicznego. Opłaty były pobierane za impulsy (co trzy minuty). Ponieważ możliwość połączenia się z globalną siecią stała się powszechna, Maloka przestał być potrzebny. BBS-y i sieć Fidonet były stale wypierane przez Internet. W 1995 roku Fidonet miał w Polsce ponad 300 węzłów, w 2003 – już niecałe 100, a do dziś ta liczba jeszcze zmalała. Internet dziś i jutro Dzisiaj Internet wciąż rozwija się bardzo szybko. Od kilku lat mamy do czynienia z czymś, co specjaliści nazywają Web Internet przybrał nową formę, a coraz większą rolę odgrywa medium dotąd rzadko w nim spotykane – wideo. Popularność serwisów powstających z niczego, a w ciągu bardzo krótkiego czasu zrzeszających miliony użytkowników, takich jak YouTube, tylko udowadnia, jak szybko Internet może ewoluować. Standard Web według którego tworzone są współczesne strony internetowe, stawia na interakcję. Użytkownik nie ma być widzem, ma być uczestnikiem. Na wspomnianym już YouTube możemy nie tylko oglądać filmy, ale też je wysyłać. Mamy coraz więcej stron typu wiki, na których użytkownik nie tylko ma korzystać ze zgromadzonych informacji, ale również może je dodawać (przykładem takiej strony jest Wikipedia). Powstają strony takie jak Digg – witryny z wiadomościami pozwalające decydować czytelnikom, która wiadomość jest najważniejsza i powinna znaleźć się na stronie głównej. Są wreszcie przeróżne blogi, dzięki którym każdy, kto tylko ma coś do powiedzenia (niekoniecznie mądrego :-)), może podzielić się tym z internautami. Dzisiejszy Internet stawia na interakcję. Elementy składające się na Web Ale Web to nie tylko uczestnictwo. To również mobilność i łatwość obsługi. Czasy, gdy połączenie z Internetem zapewniał tylko komputer, bezpowrotnie minęły. Sieć stoi przed nami otworem również wtedy, gdy korzystamy z palmtopów, telefonów komórkowych, nowoczesnych odtwarzaczy multimedialnych (jak iPod Touch), a nawet lodówek! Serwisy internetowe dążą do łatwej, możliwie intuicyjnej obsługi, co ma skusić ludzi starszych, nieobytych z komputerami i bardziej niechętnych nowościom. Co czeka Internet jutro? A pojutrze? Możemy tylko spekulować, ale „standard” Web już jest opracowywany. W związku z szybkim wzrostem prędkości połączeń internetowych globalna sieć w wersji ma zabrać nas do trójwymiarowego świata. Na zaawansowanym etapie są prace nad projektem Semantic Web, czyli takim sposobem tworzenia stron internetowych, aby były one zrozumiałe nie tylko dla człowieka, ale także dla maszyny. To marzenie Bernersa-Lee ma pomóc w tworzeniu „inteligentnej sieci”, w której komputer rozróżniałby treści podobnie jak człowiek. (Na przykład słowo klucz. W tej chwili komputer nie jest w stanie rozróżnić, czy chodzi nam o klucz do drzwi czy do odkręcania śrub. Ze względu na identyczną pisownię maszyna uznaje to za jeden przedmiot. Wkrótce ma się to zmienić). Nie wiadomo, czy wszystkie zakładane dziś standardy sieci się przyjmą. Nie wiadomo, czy najpopularniejsze dziś strony internetowe stawiające na interakcję utrzymają dominującą pozycję. Czy Internet będzie wciąż taki, jakim znamy go dziś, czy wkroczy do niego sztuczna inteligencja? Nie wiadomo, ale jedno jest pewne: niewiele jest na świecie projektów rozwijających się równie dynamicznie.
Właśnie udało Ci się sprzedać jakiś przedmiot przez Internet. Napisz list do znajomego z Anglii. • Wyjaśnij, co postanowiłeś(-aś) sprzedać i dlaczego się na to zdecydowałeś(-aś). • Wspomnij, jak zachęciłeś(-aś) do kupna tego przedmiotu i o co pytały osoby zainteresowane kupnem.
Sprzedaż mebli przez Internet – jak to robić? (Krystyna Dziewanowska – Mebloscenka) Sprzedaż mebli przez Internet nie jest prostą sprawą. Sprzedaż produktów premium podnosi poprzeczkę. Czy w praktyce tak jest? Jak zwiększyć sprzedaż mebli w branży e-commerce? O rozwoju sklepu online, sprzedaży mebli przez Internet i dbaniu o doświadczenie zakupowe klienta przeczytasz w wywiadzie z Krystyną Dziewanowską i Maciejem Grzeszczukiem. Krystyna Dziewanowska – architekt wnętrz, właścicielka autorskiej pracowni projektowania wnętrz Red Cube Design oraz Mebloscenki – sklepu online z polskimi meblami premium. Marcin Grzeszczuk – specjalista ds. reklam na Facebooku, Opiekunem Projektu z ramienia Digitalk. Początki sklepu Mebloscenka – jak wygląda sprzedaż mebli przez Internet? Artur: Dzisiaj zajmiemy się tematem sklepu internetowego z meblami premium i sprzedażą mebli przez Internet, gdyż od jakiegoś czasu w naszej Agencji Digitalk razem z Marcinem współpracujemy z Krystyną i opiekujemy się sklepem Krysiu, jakie były Twoje zawodowe początki i skąd pomysł na Mebloscenkę? Krystyna: Moja biznesowa historia zaczęła się w 2010 roku, kiedy to założyłam autorską pracownię projektowania wnętrz. Zatem, od ponad 10 lat zajmuję się projektowaniem wnętrz. W związku z tym, że bardzo często do swoich projektów używałam polskich ciekawych, oryginalnych mebli, nawiązałam kontakty producentami, tych mebli, postanowiłam, przy okazji również je sprzedawać. I tak narodził się pomysł na Mebloscenkę. Artur: Sam pomysł, z perspektywy czasu, jest najprostszą częścią w biznesie. Jak było u Ciebie? Co w Twoim przypadku okazało się najtrudniejsze na samym początku? Krystyna: Problemów było milion albo i kilka milionów. Największym problemem, był brak wiedzy na temat sprzedaży czegokolwiek w Internecie. Musiałam się tego wszystkiego nauczyć. Sam początek może nie był trudny. Nawiązanie współpracy z producentami, stworzenie samej strony, logo marki, wystawianie produktów w sklepie i te wszystkie podstawy nie były trudne. Natomiast, najtrudniejszym od samego początku było i nadal jest dotarcie do odpowiednich klientów. Mebloscenka ma w swojej ofercie przede wszystkim produkty premium, które są dosyć drogimi produktami, co oznacza, że musimy dotrzeć do ludzi, którzy są w stanie zapłacić za mebel więcej oraz mają odwagę zamówić mebel w Internecie. To jest dodatkowa trudność. Artur: Zawsze zastanawiałem się, jak wyglądają zwroty w sklepie internetowym z meblami? Perspektywa zamawiania, skręcania, potem rozkręcania, żeby oddać ten mebel, nie jest zachęcająca. Krystyna: Prawie wszystkie produkty z Mebloscenki są tak zaprojektowane, że ciężko byłoby je samodzielnie skręcić, więc przyjeżdżają do klientów gotowe. Szczególnie jeżeli mamy do czynienia produktem wykonanym ze stali – zespawanym i skręconym. Nie ma problemu ze zwrotem towaru, z tym że przesyłka jest dosyć kosztowna i ten koszt obciąża klienta. Natomiast, w ciągu tych prawie sześciu lat prowadzenia sklepu było bardzo mało zwrotów. I nie wiem, czy argument, że klient ma prawo zwrotu, w jakiś sposób przekonuje ludzi czy nie, ale zawsze informuję klienta o tym, że jeżeli produkt mu się nie podoba czy na przykład kolorystyka nie odpowiada – to zawsze może zwrócić produkt. Bardzo często wysyłamy klientom próbniki. Jeżeli klient nie ma pewności, czy na przykład jakiś kolor tkaniny, odcień drewna albo faktura mu pasuje, to wysyłamy kurierem zestaw próbników. Klient może sobie przymierzyć do innych elementów w mieszkaniu i zobaczyć, że to jest ten odcień, materiał i ten mebel też będzie mu świetnie pasował w mieszkaniu. Później go od niego odbieramy, a klient ma pewność, że to jest to, na czym mu zależało. Artur: Świetna technika. W świecie startupów zajmujących się produktami technologicznymi coś takiego nazywa się redukowaniem tarcia. Czyli, co tu sprawić, żeby klientowi było łatwiej podjąć decyzję i dać mu jakąś mniejszą próbkę. Komentarz dotyczący zwrotów był oczywiście żartem. Wspomniałaś, że wszystkiego musiałaś nauczyć się sama i że te 6 lat temu, kiedy rozpoczynałaś swą przygodę, głównym wyzwaniem, było dotarcie do odpowiedniego segmentu klientów. Nie pozyskanie producentów – co jest dla mnie bardzo ciekawe, że byli oni tak bardzo otwarci na współpracę, a odpowiedni klienci. Jakie były pierwsze kroki, które wtedy podjęłaś? Co uznałaś za najważniejsze, by uruchomić sprzedaż mebli przez Internet? Co próbowałaś robić? Jak próbowałaś pozyskiwać tych pierwszych klientów? Pozyskanie klienta w Mebloscence Krystyna: Od samego początku miałam świadomość, że konkurencja jest bardzo duża, zarówno w sieci, jak i w sklepach stacjonarnych. Dlatego wiedziałam, że jeżeli nie zdecyduję się na reklamę, to nikt mnie nie zobaczy. Od samego początku współpracowałam z agencją, która zajmowała się reklamami w Internetowej i pozycjonowaniem. W każdym miesiącu robiliśmy analizę: co działa, co nie działa, gdzie ewentualnie zwiększyć budżet i w co zainwestować, by ta sprzedaż mebli przez Internet miała sens. Nie próbowałam samodzielnie reklamować się w Internecie, bo wiedziałam, że jest to dosyć skomplikowane, że bardzo często zmieniają się ustawienia w Google’u i nie chciałam tego robić sama. Od samego początku zaufałam profesjonalistom. Artur: To jest zdroworozsądkowe podejście. Nie wszystko trzeba robić samodzielnie i nie na wszystkim trzeba się znać. Ja też nie znam się na połowie usług, które świadczą nasi podwykonawcy, od prawników, na księgowej kończąc. Jestem ciekaw skąd wzięła się nazwa Mebloscenka? Krystyna: To nie ja wymyśliłam tę nazwę. Wcześniej, przy okazji mojego poprzedniego biznesu, czyli pracowni projektowania wnętrz, współpracowałam z grafikiem, który zaprojektował mi pierwsze logo. Kiedy wymyśliłam ten sklep, zgłosiłam się do niego, bo wiedziałam, że to jest niezwykle kreatywna osoba. Powiedziałam mu, że bardzo lubię takie zbitki kilku różnych wyrazów albo słowa o podwójnym znaczeniu, które można interpretować na różne sposoby. I stąd pomysł. Dlaczego polski design? Artur: Genezą Twojego biznesu jest to, że w swoich pracach jako projektantki, posługiwałaś się często meblami polskich producentów. Rozumiem oczywiście, Twój klient jest typem klienta, którego musi być stać na coś takiego. Ale, skąd pomysł i przekonanie, że akurat ten polski design, do tego jeszcze w takim bardzo specyficznym stylu, jest dokładnie tym, czego rynek potrzebuje? Dlaczego jako klient, miałbym się zdecydować na polski design? Jak argumentujesz to, że lepsze jest Polski, niż tak popularny styl skandynawski czy szkoła nowojorska lub inne podobne style? Krystyna: Ja zawsze, od samego początku, myślałam jak architekt wnętrz. Szłam tym kierunkiem, że są klienci, którym zależy na czymś wyjątkowym. Miałam już serdecznie dosyć robienia projektów z użyciem mebli z Ikei. Oczywiście jest to firma, która niezwykle ciekawie przygotowuje inspiracje i mają super fajne produkty, natomiast jakość ich produktów pozostawia wiele do życzenia. Często są to produkty, które są krótkotrwałe i bardzo szybko się niszczą. Dlatego szukałam czegoś ładnego, designerskiego, ciekawego, ale też w miarę rozsądnej cenie. Prawda jest taka, że wtedy, my jako klienci urządzający wnętrza, mieliśmy do wyboru albo właśnie coś taniego, fajnego z Ikei, ale słabej jakości, albo na designerskie meble z Włoch czy Dani – wysokiej jakości, ale bardzo drogie. Większość moich klientów, którym projektowałam wnętrza, to nie byli ludzie bardzo majętni, tylko z przeciętnym portfelem. Ale w związku z tym, że chcieli urządzić sobie ciekawie wnętrza, to bardzo chętnie korzystali takich polskich, oryginalnych mebli. Polskie meble są droższe niż Ikea, oczywiście, ale cały czas jeszcze mieszczą się w portfelu dla średniej klasy. Za to są wyjątkowe, ponieważ wykonane są z porządnych materiałów. Z drewna, a nie z jakichś drewnopodobnych materiałów. Ze sklejki, ze stali. Bardzo dużym walorem naszych mebli jest również to, że wykonywane są przez małe firmy. Są to bardzo często takie małe rodzinne firmy, które bardzo mocno stawiają na jakość. Dopracowują szczegóły, pilnują wykonania, jakości. Tam sami właściciele nadzorują pracę lub nawet wykonują te meble. Bardzo pilnują, żeby to było ładne, z dobrej jakości materiałów. Wszystkie te meble są po prostu dopieszczone i widać, że ktoś włożył dużo uczucia w ich wykonanie. Nowa agencja reklamowa Mebloscenki i Piksel Facebooka Artur: Przez to, o czym wspominasz, przebija Twoje bardzo duże zaangażowanie w ten projekt. Ja bardzo lubię rozmowy z przedsiębiorcami, którzy są zafascynowani tym, co robią. Krystyno, minęło kilka lat od założenia Mebloscenki, firma się rozwijała i nadszedł moment, gdy podjęłaś decyzję o zmianie agencji marketingowej. Rozpoczęłaś współpracę z nami, czyli z Digitalk. Byliśmy nastawieni na to, że zaraz siądziemy do targetowania reklam, podbijania świata Internetu, sprzedaży mebli przez Internet, ale natrafiamy na zupełnie inne problemy niż pierwotnie zakładaliśmy. Osobą, która te problemy zaczęła rozwiązywać jest Marcin. Marcinie, jakie to były problemy i jak to wszystko na początku wyglądało? Marcin: Poznaliśmy się z Krystyną, odblokowując jej konto reklamowe, jej starego Business Managera. Niestety, nie do końca wszystko udało się odzyskać i trzeba było zacząć od nowa. Nie mieliśmy historii konta reklamowego, nie mieliśmy starych zdarzeń na Pikselu, dlatego mieliśmy utrudniony start. Artur: Ten wątek często się pojawia. Klienci, którzy do nas przychodzą albo klienci, którzy rozpoczynają współpracę z innymi agencjami, niekoniecznie są świadomi tego, że dostęp do własnych danych ma kluczowe znaczenie, szczególnie jeżeli później będą chcieli wraz ze swoim biznesem, przenieść się w inne miejsce czy samodzielnie rozpocząć pewne działania. Zupełnie nieświadomie podpisują umowy, zgadzając się na pracę na cudzych kontach, które później zostają po stronie agencyjnej, albo nie uważają na pewne zabezpieczenia, nawet po stronie Business Managera, które można podjąć, żeby nie stracić w wyniku ataku hackerskiego takich dostępów. Dlaczego jest takie ważne to, żeby mieć te wszystkie dane u siebie i móc się później od nich odbić, na przykład przy kolejnych współpracach? Marcin: Mnie również boli to, że część agencji działa na swoich kontach reklamowych i podpina swój Piksel na stronę klienta. Z mojej perspektywy jest to ważne, ponieważ Facebook uczy się zdarzeń, uczy się ludzi, którzy dokonują interakcji na stronie i to wszystko sobie zapisuje. Widzi, kto dokonuje zakupu, kto wchodzi na stronę, kto dodaje produkty do koszyka, ile pieniędzy zostawia w takim sklepie i na tej zasadzie dokręca śrubę – dotargetowuje reklamy, które puszczamy, nawet w przyszłości. Niesamowicie ważne jest, żeby – tak jak my to robimy – działać na koncie reklamowym, na Business Managerze klienta. Niech za przykład posłuży sytuacja: kiedy kończymy współpracę z daną agencją, zapłaciliśmy Facebookowi za reklamę, zapłaciliśmy za zebranie tych wszystkich zdarzeń i gdy to nie dzieje się na naszym koncie, zostajemy z niczym. Artur: Mam dokładnie taką samą perspektywę i to jest powód, dla którego my w Digitalk działamy właśnie w ten sposób, wiemy, że z jednej strony są marketerzy, którzy znają się na tych rzeczach i być może wiedzą o tym, o czym wspomnieliśmy. Z drugiej strony, jest bardzo duża liczba przedsiębiorców, którzy podobnie jak Krystyna, przychodzą do jakiejś firmy i jej ufają, i zakładają, że ta firma wie co robi, traktuje ich uczciwie. Bo przecież może się okazać, że na przykład stracimy dostęp do jakichś danych, mimo że nie powinniśmy go stracić albo padniemy ofiarą jakiegoś ataku hackerskiego bądź innego problemu. Dlaczego warto te wszystkie informacje trzymać u siebie, żeby później móc z nimi wędrować po różnych miejscach. Pojawiła się Krystyna, której ostatecznie musieliśmy te wszystkie rzeczy założyć od nowa. I co się dzieje dalej? Marcin: Dalej zadziała się bardzo prosta rzecz. Umówiliśmy się z Krystyną na rozpoczęcie współpracy. Zazwyczaj jest to trwająca około godziny rozmowa telefoniczna. I przy projekcie z Mebloscenką otrzymałem masę informacji, jak u niej wygląda sprzedaż mebli przez Internet. Jak już ty padło wcześniej, Krystyna jest bardzo podekscytowaną tym, co robi i przekazała nam naprawdę bardzo dużo informacji. Mianowicie, od jakich produktów warto by było wyjść, jaka jest jej grupa docelowa i tak dalej. Wszystko to, co mówiła Krystyna, też potwierdziło się w Google Analytics. Bywa, że niektórzy klienci pytani o bestsellery, czyli produkty, od których możemy wyjść, żeby te wyniki osiągnąć szybciej, czasami podają nam produkty, które chcą, żeby stały się bestsellerami. W przypadku Mebloscenki faktycznie, były to najlepiej sprzedające się produkty. I od tego wyszliśmy. Bestsellery Mebloscenki i strategia marketingowa Artur: Krystyno, co u Ciebie jest takim absolutnym bestsellerem i dlaczego? Krystyna: Są dwa takie absolutne bestsellery. Pierwszym jest szafka telewizyjna Lowbo, marki Phormy. Jest niezwykła, po prostu przepiękna i świetnie się sprzedaje. Dlaczego? Może, dlatego że jest taka ładna i wyjątkowa. Myślę, że każdy, kto ma taką szafkę u siebie w salonie pod telewizorem, ma gwarantowany efekt wow. Drugim bestsellerem są stoliczki z litego, toczonego drewna dębowego, których kształt przypomina pionki szachowe. Według mnie są przepiękne i stosunkowo niedrogie, jak na tego typu produkty. Ten kawał takiego prawdziwego drewna, daje poczucie posiadania czegoś wyjątkowego, nietuzinkowego. To są dwa takie najważniejsze bestsellery. Artur: A masz u siebie jakiś nietrafiony produkt? Coś, o czym myślałaś, że będzie się świetnie sprzedawało, a okazało się, że jest inaczej i na przykład musiałaś wycofać ten produkt ze sklepu albo jest on dostępny i czasem się sprzeda, ale nie robi takiego szału, na jaki liczyłaś? Krystyna: Nigdy nie robiłam statystyk dotyczących tego, co jest słabo sprzedawalne. Raz na jakiś czas robię selekcję produktów, żeby nie było ich zbyt dużo. Kiedy zakładam sklep, to jednym z pierwszych moich założeń było to, żeby nie było w nim zbyt wielu produktów. Zależało mi na tym, ze względu na utrzymanie klienta. Jeżeli klient wchodzi do nas na stronę, to zbyt duża ilość produktów powoduje, że jest mu ciężko się zdecydować, bo wszystko mu się podoba i nie wie, co wybrać i co kupić. Selekcję robię też z innego względu. Niezwykle ważna dla mnie jest jakość i zadowolenie klienta i brak reklamacji. Jeżeli zdarzają się jakiekolwiek reklamacje albo jeżeli klienci dają sygnały, że to jednak nie jest taki produkt, jak im się wydawało, bo dostają do domu coś, co na zdjęciach trochę inaczej wyglądało i kiedy zdarzają się u jakiegoś producenta nagminne takie wpadki, to ja po prostu rezygnuję ze współpracy z tą firmą. Kolejna rzecz jest taka, że moja współpraca z producentami opiera się na kontakcie mailowym i telefonicznym. I jeżeli mam problem z tym, żeby się dodzwonić, dopytać albo kilka razy proszę o informacje, które są niezwykle ważne dla klienta, a ja muszę mu je przekazać i tego kontaktu nie ma, to wtedy również rezygnuję ze współpracy z taką firmą. Bo kontakt z klientem jest dla nas bardzo ważny. Ważne dla mnie jest, żeby informacja była na bieżąco, żeby klient wiedział, że na przykład jest opóźnienie albo że dzisiaj wyjeżdża towar i jutro musi się go spodziewać, żeby go odebrać. Wszystkie takie informacje są ważne, a ja muszę je na bieżąco otrzymywać. Więc jeżeli nagminnie nie dostajemy informacji od producenta, to z czasem też rezygnujemy ze współpracy. I wtedy właśnie wyrzucamy pewne produkty z oferty. Artur: Słuszne podejście, bo na koniec dnia nie liczy się tylko to, żeby ktoś miał i był w stanie dostarczyć piękny mebel, ale żeby był jeszcze zaufanym partnerem we współpracy. Jak to ładnie mówią Anglosasi – on daily basis. A o co najczęściej pytają klienci, zanim złożą zapytanie czy zanim zamówią produkt? Krystyna: Przede wszystkim są to pytania o doradztwo, konsultacje wnętrzarskie, czyli to, co ja uwielbiam robić. Od tak wielu lat projektuję wnętrza, że mogę powiedzieć, że się dobrze na tym znam i mam smykałkę do tego. Bardzo lubię, gdy klienci dzwonią albo piszą, że podoba im się dany mebel albo część mebli i pytają, czy to będzie pasowało do ich wnętrza. Często proszę klientów o zdjęcia wnętrz i wtedy, na ich podstawie czy opisów czego potrzebują, dobieram konkretny mebel z konkretnym wymiarem. Bo oczywiście wymiar również ma duże znaczenie. Mebel musi się zmieścić w danym wnętrzu, nie być za duży ani za mały. To są te pierwsze kontakty z klientem – jeżeli klient się przed zakupem odzywa, to dotyczy to przede wszystkim konsultacji wnętrzarskich. Artur: To fantastycznie. A zdarza się na przykład, że dzwoni do Ciebie ktoś i mówi: “A czemu tak drogo? A nie sprzeda Pani tego taniej?”? Krystyna: Raczej nie dzwonią z takimi pytaniami, bo widzą, jaka jest cena. Jeżeli dla kogoś jest bardzo drogo, to rezygnuje ze współpracy i niczego nie zamawia, i nie dzwoni. Natomiast oczywiście, są ludzie, którzy polują na jakieś rabaty, okazje i tak dalej. I zdarza się, że znajdą sobie jakiś mebel, upatrzą i dzwonią do wszystkich sklepów, w których ten mebel jest w ofercie i pytają, jaki rabat mogą uzyskać. Ale na szczęście w tej branży nie jest tak, że są sklepy, że jeden nie daje żadnych rabatów, drugi daje jakieś duże i później klienci są rozpieszczeni, i chcą nie wiadomo jakich rabatów. Zawsze można negocjować, porozmawiać. Ja jestem otwarta na takie rozmowy. Jeżeli są zamawiane również inne produkty, nie tylko jeden, to wiadomo, że wtedy możemy sobie pozwolić na jakąś ciekawszą ofertę. Zawsze też można zagrać na przykład darmową dostawą albo jeszcze jakimiś innymi bonusami. Artur: Muszę pociągnąć ten temat – czyli darmowa dostawa jako jeden potencjalny bonus. Masz przygotowany taki repertuar środków, po które możesz sięgnąć w rozmowie, jeżeli klient jest oczywiście price sensitive. Jednym z nich jest darmowa dostawa. Potwierdzamy, że w e-commerce darmowa dostawa jest bardzo pożądana. Myślę, że każdy, kto w tym świecie siedzi, to też się z tym zgodzi. Stąd też pewnie popularność dnia darmowej dostawy. Prawda? Natomiast, jakie są te inne argumenty, które jeszcze trzymasz w rękawie, po które sięgasz, kiedy klient mówi: “Dalej chcę negocjować”? Krystyna: Próbuję poszerzyć zamówienie. To znaczy – naszym klientem docelowym są ludzie, którzy są na etapie urządzania domu czy mieszkania, więc wiadomo, że gdy pytają o jakiś mebel, to nie jest on jedyną rzecz, której potrzebują do danego wnętrza. Próbuję więc przekazać klientowi, że jeżeli chce negocjować, to powinien zamówić więcej niż jeden mebel. Często nam się zdarza, i potwierdzają to nasze analizy, że jest cała masa ludzi, którzy najpierw zamawiają sobie jakiś mały, stosunkowo niedrogi przedmiot, mebel. Sprawdzają w ten sposób, jak wygląda współpraca, komunikacja. Czy wszystko jest porządku i czy transakcja przebiegła pomyślnie, i oczywiście, czy produkt się spodobał? A później zamawiają kolejny produkt i później jeszcze następny. I zdarzały nam się takie transakcje, że nawet trzy, cztery razy ludzie kupowali i za każdym razem sama transakcja była o znacznie większej niż poprzednia. Argumentem, żeby dać klientowi rabat, jest okazanie kuponu rabatowego na kolejne zakupy przez tych wszystkich, którzy wracają do naszego sklepu. Artur: Sprytne. Podzieliłaś się z nami ciekawymi radami. Czyli, w jednym przypadku ktoś przychodzi po rabat na jedną rzecz, a Ty mówisz klientowi, że może otrzymać rabat na kolejne zamówienia. Czyli taka lojalizacja konsumenta – bardzo dobre. A druga rada, która mi się spodobała, i jest dobrym insightem konsumenckim, to umożliwienie klientom sprawdzenia jakości, przez wybór na początku tańszego produktu. Ja tutaj, od razu, widzę taką radę dla osób, które zajmują się targetowaniem albo układaniem zestawów produktów w reklamach na Facebooku. Na samym początku można wydzielić, w ramach katalogu produktów, zestaw produktów o niższej cenie i do tych klientów, którzy jeszcze nie mieli styczności z marką albo ze sklepem uruchomić tego typu kampanię. Żeby zachęcić ich do kupienia tego, co jeszcze jest w ich zasięgu albo nie będą żałowali wydanych pieniędzy. Jeżeli nie będą zadowoleni z jakości, to albo spróbują dokonać zwrotu, albo nic nie zrobią. I myślę, że podejście takie jest niezależne od tego czy mówimy tutaj o produktach drogich, takich jak w Mebloscence, czy o potencjalnie innych sklepach. Pierwsze kroki w reklamie na Facebooku Artur: Wywołałem temat targetowania, a Marcin wspomniał, że na samym początku współpracy z Mebloscenką mieliśmy problemy wynikające z braku dostępów do danych na koncie, które trzeba było pokonać. Nasza sytuacja była wtedy niemalże startowa, zaczynaliśmy prawie od zera. I to jest dobry moment, żeby nawiązując do analizy Mebloscenki, powiedzieć sobie w ogóle o e-commerce, który jednak pewną sprzedaż generuje. Przejmujesz takie konto, zaczynasz od zera pod punktem analitycznym, jeżeli chodzi o historię na Facebook Adsach. Jakie są pierwsze kroki, które osoba rozpoczynająca reklamę na Facebooku dla sklepu internetowego powinna podjąć? Pierwsze kampanie, które się wówczas uruchamia, pierwsze określenie zainteresowań czy grup, które się ustawia? Jak Ty do tego podchodzisz? Marcin: Nie boję się testować. Są różne cele reklamowe na Facebooku i nie boję się ich używać. Zaczynam od tych sprzedażowych, a później dokładam kolejne klocki, mianowicie aktywność i tak dalej. Szukam zainteresowań. Tutaj mam na myśli kontekst, kiedy zaczynamy od zera i nie mamy za bardzo danych do analizy, patrząc pod kątem Facebooka. Szukam zainteresowań pokrewnych do danej branży. Jeśli chodzi o wnętrzarstwo, to mogą to być na przykład osoby, które się przeprowadziły, osoby zainteresowane jakimś designem. W przypadku produktów droższych te osoby mogą mieć bardziej luksusowe zainteresowania, bardziej górnolotne. Artur: Podasz jakiś przykład? Bo to jest ciekawe. Możemy posłużyć się Mebloscenką jako wzorem, bo zakładam, że w ten sposób podchodziłeś do targetowania w tym projekcie. Przy okazji Krystyna, która oddaje takie rzeczy specjalistom, dowie się co Ty tam właściwie robisz. Marcin: Myślę, że Krystyna jest bardzo dobrze poinformowana. Dużo czasu spędziliśmy na początku, żeby sobie to wszystko wyjaśnić. Pamiętam, że było kilka uwag, które sobie wyjaśniliśmy, nawet przed startem. Dokładnie to zrobiliśmy na Mebloscence: osoby po przeprowadzce, zainteresowane jakimiś dodatkami do domu. Przygotowaliśmy takich kilka grup zainteresowań i odpaliliśmy kilka celów reklamowych na początku. Artur: A jakie to były cele? Czy to była aktywność, by coś sprzedać z katalogu, czy tylko sama sprzedaż z katalogu? Marcin: Były kampanie, które miały nam zapełnić górę lejka i może trochę sprzedawać. To były kampanie na ruch. Były kampanie na konwersję z optymalizacją pod zakup. Nie boję się tego ustawiać na początku, nawet jeśli pierwotnie nie ma zdarzeń na Pikselu. Kampania na katalog – tutaj bardzo mocno polecam wykluczyć cały ciepły ruch, nie dodawać żadnych zainteresowań. Poczekać chwilę i zobaczyć, co się będzie działo. Bardzo często dobrze się to sprawdza, nie trzeba zawężać żadnymi zainteresowaniami. Naprawdę, polecam to sprawdzać. Artur: Bardzo ciekawej rady udzieliłeś. Z łatwością sobie poradziłeś, a wiem, że dla wielu, nawet zaawansowanych osób, zajmujących się reklamą na Facebooku jest to problem. Dlaczego nie dobierasz zainteresowań przy konfigurowaniu reklam? Marcin: Według informacji, które posiadam, Facebook działa na zasadzie maszyny e-learningu. Katalog jest połączony z Pikselem. Piksel zbiera zdarzenia, czyli uczy się tego, jakie osoby dokonują interakcji ze stroną i tak samo jest katalogiem. Piksel widzi, Facebook widzi, które osoby robią dane rzeczy i pokazuje odpowiednie produkty osobom, które potencjalnie są zainteresowane. Często scrollując wall na Facebooku, można zobaczyć na przykład jakiś sklep, na który nie wchodziliśmy, ale oglądaliśmy produkty, z którymi już dokonywaliśmy interakcji na innych stronach z danej branży. Myślę, że tak to działa – w takim dużym skrócie. Artur: Oznacza to, że ewentualnie system może dobrać je w tym momencie za nas? Marcin: Tak. Artur: Wspomniałeś również o tym, że gdy uruchamiasz kampanię sprzedażową, w tym wypadku na sprzedaż z katalogu, to wykluczasz z niej również ciepły ruch. Dlaczego? Marcin: Moim głównym celem jest dotarcie do nowych osób. Ja wykluczam osoby odwiedzające stronę www. Są to wszystkie osoby, które odwiedziły stronę www, osoby, które dokonały interakcji z reklamą, czyli aktywne w reklamach na Facebooku i aktywne w reklamach na Instagramie. Artur: Jest to bardzo ciekawa informacja i myślę, że warto ją trochę uzupełnić. Znaczy to, że tworzysz trzy grupy niestandardowe – to dla osób, które siedzą w reklamie. Jedna na podstawie profilu na Instagramie. Druga na podstawie profilu na Facebooku. Nie wszyscy wiedzą, że te dwie grupy trzeba stworzyć osobno. Do tego dokładamy tak bardzo szeroką grupę, której normalnie w reklamach nie używa się, ale w wykluczeniach już tak, czyli grupę osób aktywnych w ciągu ostatnich na przykład 100 dni czy nawet dłużej, a to wszystko po to, jeżeli dobrze Cię rozumiem, żeby ta jedna kampania katalogowa (w tym wypadku), która ma sprzedawać, nie kanibalizowała się z innymi zestawami reklam czy innymi kampaniami, które już działają i są kampaniami remarketingowymi. Czy taka jest logika za tym stoi? Marcin: Tak, zgadza się. Dziękuję Ci, że doprecyzowałeś. Właśnie dokładnie o to chodzi, żeby nie kanibalizować swoich reklam, nie przepalać budżetu i żeby, co moim zdaniem powinno stać na pierwszym miejscu, docierać do nowych osób, do nowych potencjalnych klientów. Artur: Tak. To jest rzecz, która często jest bardzo mocno zaniedbywana przez osoby zajmujące się reklamą na Facebooku i w innych systemach reklamowych. Ja sobie takie powiedzenie ukułem kiedyś, szykując się do wystąpienia, że: “Wykluczania to nowe targetowanie”. I od pewnego poziomu działań, tak jak widzimy na przykładzie Marcina i firmy Mebloscenka, nawet na samym początku, jedną z pierwszych rzeczy, o które trzeba zadbać, jest właśnie odpowiednia struktura kampanii. To z czasem pozwoli nam generować wyższe wyniki. Platforma sprzedażowa i prezentacja produktów Mebloscenki Artur: Krystyno, potracone konta nie były jedynym problemem. Było ich trochę więcej. Na przykład jedną rzeczą, która pewnie miała być przyjemnością, a okazała się drobnym wyzwaniem, była zmiana platformy sprzedażowej, na której stoi sklep. Dlaczego postanowiłaś zmienić platformę sprzedażową i jakie były reperkusje tej decyzji? Krystyna: Mebloscenka, powstała sześć lat temu na platformie Shoper. To jest taka polska platforma, bardzo prosta w obsłudze. Dla mnie – laika – dosyć trudna, ale mimo wszystko dałam sobie radę, bez większych problemów. Do tego tania w obsłudze. Gdy zaczynałam było to dla mnie to było ważne, ponieważ nie chciałam zbyt dużo inwestować. Nie wiedziałam, jak dalej będzie, więc chciałam skorzystać z czegoś taniego. Ale w miarę rozrastania się sklepu co jakiś czas okazywało się, że pewnych rzeczy brakuje i ta platforma jest na tyle zamknięta, że ciężko wprowadzić do niej jakiekolwiek zmiany. I powiedziałabym, że dotyczyło to drobnostek. Natomiast, z punktu widzenia użytkownika, czyli potencjalnego klienta – niezwykle ważnych. Chociażby obecny koszyk jest bardzo fajnie zakończony – klient nie musi przeklikiwać zbyt wielu kroków, żeby wypełnić cały formularz. Chodzi o to, żeby nie musiał zbyt dużo robić, bo teraz większość użytkowników chce zrobić szybko, w miarę sprawnie. Chce, żeby wszystko było czytelne i żeby było dużo informacji przy produkcie. Kolejnymi przykładami mogą być: koszt wysyłki i termin realizacji. W przypadku naszych produktów niczego nigdy nie mamy na stanie. Producenci również nie mają gotowych mebli, ponieważ jest zbyt duża możliwość personalizacji i wybrania sobie wariantów dotyczących danego produktu. Dlatego termin realizacji musi się pojawić w takim miejscu, żeby klient od razu wiedział, że nie będzie tak, że złoży zamówienie i po kilku dniach dostanie towar, który jest gdzieś na magazynie tak jak w wielu sklepach internetowych. Na nowej platformie jest taka możliwość, żeby wiele rzeczy temu użytkownikowi, klientowi pokazać. Również, jeśli chodzi o koszt wysyłki. Mieliśmy sporo statystyk, dotyczących produktów dodawanych do koszyka. Bardzo dużo tych koszyków było porzucanych. Najprawdopodobniej przyczyną było to, że nie było przy produkcie pokazanego bardzo dokładnie kosztu wysyłki. Jest to związane z tym, że każdy producent, każdy produkt ma inny koszt wysyłki. Produkty są bardzo różne pod względem gabarytów, producenci mają inne koszty wysyłki. I ten koszt nie pojawiał się na stronie produktowej w okolicach ceny, przez co klient musiał dodać produkt do koszyka, żeby zobaczyć, jaka naliczy mu się ta opłata. Artur: To są takie aspekty, o których się często nie myśli. W trakcie rozmów z klientami często dochodzimy do wniosku, że reklama to jest tylko częścią równania, odpowiedzialną za to, jaki nam ostatecznie wyjdzie wynik. Bardzo często, nawet najbardziej atrakcyjny ruch sprowadzony na stronę, może odbić się o proste rzeczy obsługowe. Bardzo mi się spodobał Twój przykład ze sposobem wyświetlania kwoty wysyłki. Jako żart, mogę przytoczyć historię klienta, również z branży meblowej. Rzecz w jego sklepie wyglądała z kolei tak, że kiedy się dodawało produkty do koszyka, to multiplikował się koszt dostawy. Czyli, mimo że on był widoczny wcześniej, to na poziomie dostawy, w wyniku błędu programistycznego, pokazywał się zupełnie inny – dwu-, trzykrotnie wyższy. I kiedy klient chciał sobie zamówić jakiś prosty puf, koszt zakupu wychodził mu prawie jak przy wysyłce u Ciebie całego jakiegoś dużego elementu umeblowania. I rzeczywiście, wszyscy te koszyki porzucali. Więc ważne jest, żeby dobrze analizować te dane. Fantastycznie, że byłaś w stanie sprawdzić, czy rzeczywiście są te porzucone koszyki. Widać, na tym przykładzie, jak istotna jest odpowiednia optymalizacja, dbałość o cały proces zakupowy od momentu wyświetlenia karty produktu, po prezencję informacji w tym zakresie. A kto jest autorem opisów produktów na stronie? Krystyna: Większość opisów dostawałam od producentów mebli. Przez wiele lat te opisy były kopiowane albo ze strony producentów, albo producenci mieli swoje własne opisy produktów dla dystrybutorów. Więc były oryginalne, tworzone przez wytwórców. Natomiast, w trakcie działalności podszkoliłam się z takich rzeczy, jak pozycjonowanie i co jest ważne, żeby te opisy były oryginalne i żeby nie powtarzały się nigdzie indziej w sieci. Od jakiegoś czasu współpracuję z firmą, która tworzy treści internetowe i zamawiam u nich pule opisów. W momencie, kiedy zaczynamy współpracę z nowym producentem, pojawiają się nowe produkty, to zanim dodamy je na stronę, zamawiamy opisy do tych produktów, żeby właśnie uniknąć powtarzania się treści. Na bieżąco też wymieniamy te stare wszystkie produkty, tak, żeby i one miały oryginalne opisy. Artur: A zauważyłaś może jakąś prawidłowość związaną z tym, że rzeczywiście produkty, których opisy zostały wymienione, nagle zaczynają się sprzedawać lepiej albo pojawia się mniej pytań, które przedtem padały? Krystyna: Raczej nie prowadziłam nigdy takich statystyk. W przypadku mebli sprzedają zdjęcia, nie opisy. Ludzie bardzo często nie czytają. Te opisy są tworzone tak naprawdę pod SEO. Natomiast, w przypadku Mebloscenki niezwykle ważne są zdjęcia. I miałam takie przypadki, że jakaś firma produkująca meble robiła zdjęcia półamatorskie, najczęściej telefonem, robiąc ustawienie mebli w aranżacji na jakieś białej ścianie. I te zdjęcia pojawiały się jako zdjęcia główne naszych produktów. W momencie, kiedy zrobili sobie profesjonalną sesję z zaaranżowanymi wnętrzami, ze swoimi meblami, natychmiast zainteresowanie było ogromne. My również, ustawiając zdjęcie główne produktów w sklepie, zawsze staramy się wybierać zdjęcia w aranżacji, a nie tak zwane packshotowe. Już się nauczyłam, że niezwykle ważne jest, żeby wpływać na emocje użytkownika. Pokazując mebel w jakiejś aranżacji, on od razu ma zupełnie inny odbiór niż taki mebel na białym tle. Klient od razu widzi, jaki efekt może uzyskać, jaki klimat może stworzyć dany mebel u niego we wnętrzu. I to są takie, powiedzmy, sztuczki i rady, i wydaje mi się, że to działa. Artur: Myślę, że są to bardzo cenne informacje. Zestawiając to z innymi kategoriami produktowymi czy usługowymi, z którymi pracujemy, dostrzegam, że obecnie w mediach społecznościowych od strony reklamowej jest spory zwrot w kierunku naturalności. Czyli, na przykład w wielu sklepach odzieżowych, z którymi współpracujemy poza piękną zaaranżowaną sesją zdjęciową z modelką, przygotowuje się zdjęcia typu selfie albo taki półamatorski backstage, podczas którego ktoś robi modelce zdjęcie podczas sesji zdjęciowej, ale to nie jest ten fotograf, tylko ktoś jeszcze z boku. W każdym razie ktoś robi takie zdjęcie z backstage’u. Ono jest zrobione komórką i obok tych wszystkich wycelowanych, pięknych zdjęć, mamy jeszcze takie coś, co jest całkiem amatorskie. I w niektórych projektach, w tym na przykład wśród klientów hurtowych, okazuje się, że tego typu zdjęcia sprzedają najlepiej. Można by teraz próbować to ekstrapolować i stwierdzić, że pewnie w innej branży to również zadziała. I tu pojawiasz się Ty, i twierdzisz, że akurat wnętrza, meble, szczególnie o takim poziomie cenowym, nie mogą z czegoś takiego skorzystać. Potrzebują zdjęcia aranżacji. To jest bardzo fajny insight i warto, żeby on wybrzmiał ponownie, czyli, że jeżeli mamy do wyboru, czyste zdjęcie produktowe, a obok tego zdjęcie w aranżacji, to tym, które docelowo ustawiasz jako pierwsze, i najczęściej decyduje o sprzedaży, jest to zdjęcie w aranżacji. Krystyna: Zgadza się. Artur: A ja, jako stary copywriter, stwierdzam, że jest mi przykro, że już ludzie nie czytają opisów. Krystyna: Ale czytają posty na kanałach w Social Media, myślę więc, że tam więcej treści można sobie wrzucać i o czymś ciekawym opowiadać. Marcin: Artur, myślę, że dobrze, że Twoja działalność ewoluowała do Social Mediów. Artur: W porę zmieniłem branżę, a do wszystkich SEO-wców, którzy piszą teksty, tylko po to, żeby nikt ich nie czytał, kierujemy: “Przykro nam”. Jak targetować reklamy, by dotrzeć do majętniejszych klientów? Artur: Mamy piękne zdjęcia, które mają przekonać ludzi, wiemy, jacy to mają być ludzie – Krystyna wspomniała, że są to osoby o bardziej zasobnym portfelu. Wiele osób może stwierdzić, że targetowanie tak zwanych bogatych czy generalnie powiedzmy osób z klasy wyższej, średniej i z zasobnym portfelem, którzy mogliby w Mebloscence zamówić sobie fajny polski design, uchodzi za niesamowicie trudne. I rzeczywiście nie istnieje przycisk: „Tutaj zbierz mi wszystkich bogatych” – klik – i w tym momencie te wszystkie reklamy robią się same. Tak niestety nie jest. Krystyna: A szkoda, bo to by było super. Artur: A wiesz, jaką byśmy mieli prostą pracę? To by było dobre, tylko działałoby tak, że my wiemy, że tak jest, a Ty byś nie wiedziała. Krystyna: Okej. Marcin: Wtedy moglibyśmy Ci mówić, że: “Zobacz, jak ciężko pracujemy”, a tam tylko klikamy i zamówienia wpadają. Artur: Na razie tak nie jest, więc Marcinie, co trzeba zrobić, żeby dotrzeć ze swoimi reklamami do osób, które lepiej zarabiają? Marcin: Myślę, że przede wszystkim nie trzeba się fiksować, na to, że koniecznie muszą to być osoby bogate. W różnych innych zainteresowaniach również mogą się znaleźć osoby o majętniejszym portfelu. Mianowicie, jeśli damy na przykład polski design w zainteresowaniach czy osoby po przeprowadzce, czy osoby zainteresowane stołem czy krzesłem, bo takie zainteresowania są, tam też mogą być osoby bardziej majętne. Dlatego nie boję się stosować na początku w testach bardziej ogólnych grup i pozwalać na to, żeby Facebook sobie to doprecyzował sam na przykład pod zdarzenia zakupu. Są różne zainteresowania, które mogą w tym pomoc, ale myślę, że nie trzeba aż tak mocno się na tym fiksować. Są zainteresowania typu: osoby podróżujące za granicę, luksusowe wycieczki, biznesowa klasa podróży czy coś takiego, i to jak najbardziej można stosować, testować, ale myślę, że jak chce się dotrzeć do bogatych, mając na przykład do zareklamowania meble, nie trzeba aż tak mocno się skupiać na tym, żeby zawężać grupę o jakieś bogate zainteresowania. Ja do tego tak podchodzę. Nie wiem, czy słusznie, czy nie. Artur: No właśnie. Dobrze, że padło to tutaj, bo stoi to trochę w kontrze do wielu porad, które można znaleźć gdzieś na blogach. Zresztą, ja sam mam na swoim blogu wpis o tym, jak targetować bogatych i tam też sięgam, w ramach proponowanych taktyk, po te najbardziej rozpowszechnione elementy, o których wspomniałaś. Czyli, na przykład osoby podróżujące, no bo skoro podróżuje, to ma pieniądze. Osoby, które niedawno się przeprowadziły – idealna kwestia w tym wypadku. No bo to wtedy jest motywacja, pewnie, żeby: “A zmienię coś w swoim życiu, na przykład mebel”. I kwestia, którą też poruszyłeś, czyli jakieś luksusowe marki i tym podobne. Ale Ty mówisz, że to nie wszystko i warto też przetestować na przykład rzeczy, które wydawałyby się tak banalne, że aż lepiej, po nie nie sięgać. Na przykład zainteresowanie: design, stół i krzesła. Jaka logika za tym stoi? Wspomniałeś, że wychodzisz z założenia, że Facebook to sam dotargetuje. Co przez to rozumiesz? Marcin: Według mojej wiedzy, Facebook dotargetowuje nasze reklamy pod kliknięcia, czyli widzi, jakie osoby wchodzą w interakcję z reklamami, wchodzą w interakcję z produktami na stronie, czy dokonują zakupów na stronie, i pod te osoby jakby – ja to nazywam – dokręca śrubę. Więc dlatego nie trzeba się aż tak mocno fiksować. Ja wiem, że jest spore grono specjalistów, które stosuje więcej wykluczeń w reklamach niż ktokolwiek inny. Tak na marginesie powiem, że często dostaję pytanie: “Jak tutaj zawężyłeś reklamy?”. Często w ogóle nie zawężam i to daje efekty. Więc tak, odpowiadając jeszcze raz na pytanie, myślę, że nie trzeba aż tak się fiksować nad tym, że muszą to być osoby targetowane po jakichś bogatych zainteresowaniach. Mogą to być osoby z branży i tam też w zainteresowanych ktoś się znajdzie. Artur: Uzupełniłbym to jeszcze w ten sposób, że na koniec dnia, oprócz grupy docelowej, znaczenie ma kreacja. Krystyna dokładnie o tym wspominała – że musi pokazywać zdjęcia w aranżacjach i tak dalej. Więc jeżeli pokazujemy coś, gdzie jednak widać cenę – a tak wyglądają te reklamy – widać, jaka to jest klasa, gdzie w copy zwraca się uwagę na te aspekty właśnie, że to jest polskie, że to jest tego typu design, że to są wysokiej jakości materiały, te wszystkie selling pointy, o których wspomniała Krystyna, to możemy sobie pozwolić na szersze zainteresowania i większą grupę, co za tym idzie – bo, jednak jeżeli ktoś kliknie tę reklamę, to sam ją trochę dotargetowuje i pokazuje Facebookowi – że tego typu osoby należy targetować później. Więc myślę, że to jest ciekawa rada. Czyli, nawet w przypadku biznesów, które wydawałoby się, że są idealnie skrojone pod niszowe targetowanie, możemy sobie zaszkodzić, zamiast pomóc, jeżeli będziemy rzeczywiście próbowali targetować zbyt wąsko. Niepopularne podejście do reklam a wyniki Artur: Twoje podejście, stojące w kontrze do powszechnie panujących przekonań, owocuje dobrymi wynikami. Czy możesz się z nami podzielić nieco, jakie to są wyniki? Marcin: Jeśli chodzi o konta reklamowe, managera reklam, osiągamy ROAS-y w granicach od 15 do 20. W jednym miesiącu mieliśmy 20, w drugim miesiącu mieliśmy 15, więc to już są takie dosyć ciekawe ROAS-y. Jeszcze mnie to niestety nie satysfakcjonuje, bo robiłem już reklamy w tej branży i wiem, że można tu wiele więcej, ale też i było sporo optymalizacji w biznesie Krystyny, tak że jeszcze chwilę i myślę, że te ROAS-y będą dużo, dużo wyższe. Artur: Ile czasu zajęło wypracowanie takich wyników? Marcin: Pierwsze wyniki były już po miesiącu. Myślę, że jest to związane z tym, że Mebloscenka, jako biznes, nie startowała od zera, miała już jakąś rozpoznawalność, no i daje się wyczuć w Krystynie, jak wielką energię wkłada w ten biznes i jak kontaktuje się z klientami. Myślę, że to bardzo pomaga w kampaniach reklamowych na Facebooku. Nie tylko ścisłe targetowanie, kreacja, ale też to jak się podchodzi do klienta, dbałość o klienta – z tego, co wiem – jest na bardzo wysokim poziomie. Artur: Cieszę się, że o tym wspominasz. Jak twierdzisz da się osiągnąć więcej. Podsumowując Twoją wypowiedź 1 złotówka zainwestowana reklamę przynosi między 15 a 20 zł obrotu, oczywiście w kontekście reklam na Facebooku. Marcin: I o wynikach z managera reklam, dokładniej. Plany Mebloscenki na przyszłość Artur: Krystyno, masz już fajną agencję, i to nie jedną, bo wiemy też, że współpracujesz z całym szeregiem specjalistów, bo przyznałaś się do tego. Mnie się niesamowicie podoba, to, że lubisz otaczać się osobami wyspecjalizowanymi w swoich działkach, które obdarzasz zaufaniem. Chciałbym, żeby więcej klientów na rynku myślało w taki sposób i ufało sobie nawzajem. Tutaj wszyscy jesteśmy partnerami, którzy pracują na Twój sukces, przy okazji też na nasz. Jakie są Twoje najbliższe plany na przyszłość? Co jeszcze zamierzasz wprowadzić w Mebloscence, na przykład w najbliższych miesiącach? Krystyna: W najbliższych miesiącach może nie będę niczego nowego wprowadzać. Na pewno będziemy cały czas jeszcze optymalizować się, stronę pod kątem użytkownika. Wprowadzamy teraz jeszcze dodatkowe filtrowanie, żeby klient, który wejdzie na stronę, wybierze sobie jakoś daną kategorię, wyświetli mu się X produktów, to żeby mógł sobie odfiltrować dokładnie to, czego szuka. Czyli przykładowo, jeżeli klient wchodzi na kategorię stoliki kawowe i wie, że szuka stolika kawowego z marmurowym blatem, nie interesują go żadne inne drewniane, stalowe, jakiekolwiek inne, po prostu sobie wybiera odpowiedni filtr i wtedy wyskakują mu wyłącznie stoliki, których szuka. To jest jeden z przykładów. Tego typu szczegółów do dopracowania na stronie jest sporo i zależy nam na tym, żeby dopracować i dokończyć tę optymalizację. Jeżeli chodzi o przyszłość, to ja jestem osobą, która wciąż się rozwija. Ja cały czas szukam jakichś nowości, czytam bardzo dużo w Internecie, newsletterów, blogów, słucham podcastów. Szukam ciekawych osób, które mają spore doświadczenie i staram się też śledzić trendy w e-commerce, bo to wydaje mi się niezwykle ważne. Trochę zaczęliśmy myśleć o tym, żeby zacząć publikować więcej treści wideo. Na razie, były jakieś tam pierwsze koty za płoty. Zrobiliśmy jeden webinar, pokazujący nas jako specjalistów, którzy konsultują i doradzają klientom, jak się urządzić i pomagają w urządzaniu. I w tym kierunku będziemy w przyszłym roku iść, ponieważ zależy nam na wypracowaniu profilu specjalisty. Czyli, nie tylko sprzedajemy meble, ale też chcemy pokazać, że urządzanie wnętrz nie jest jedynie domeną architektów wnętrz. Można też samemu bardzo fajnie sobie urządzić przestrzeń. Zresztą, teraz w ogóle jest taki trend, że bardzo dużo ludzi kupuje mieszkania i domy, sami sobie urządzają wnętrza, szukają inspiracji. I my, jako specjaliści, musimy im w tym pomóc. Więc, w przyszłym roku, będziemy skupiać się właśnie na treściach wideo, które będą sposobem dotarcia do klientów i pomocy w urządzaniu wnętrz. Również cały czas będziemy skupiać się na rozwijaniu sklepu pod kątem użytkownika. Artur: Czyli z jednej strony kontent, z drugiej strony wideo kontent, jako taka osobna kategoria, bo jest to tak niesamowicie ważne. Nareszcie nadszedł ten rok wideo, niczym rok mobile, tak jak wszyscy o tym mówili. Trzeciej strony, której nie ma, ale zwykło się o niej mówić – optymalizacja, która nigdy nie ma końca. Prawda? Krystyna: Zgadza się. Artur: Optymalizacja pod kątem tego, co tu się jeszcze da zauważyć na stronie, co by jeszcze się dało się zmienić, ulepszyć? Za tą sekcję reklamową będziemy odpowiadali my. To już jest ten moment, żeby zakończyć nasze rozważania. Być może będziemy jeszcze je kontynuowali – spotkamy się za jakiś czas ponownie, żeby powiedzieć co nowego w Mebloscence, jak wygląda sytuacja po kolejnych kilku miesiącach? Bardzo Ci dziękuję, Krystyno, za to spotkanie. Bardzo Ci dziękuję, Marcie, że byłeś tutaj z nami, jako opiekun tego projektu z ramienna Digitalk i osoba odpowiedzialna za te świetne wyniki reklamowe. Żegnają się z Państwem: Artur Jabłoński. Krystyna: Krystyna Dziewanowska z Mebloscenki. Bardzo dziękuję za zaproszenie. Pozdrawiam. Marcin: Marcin Grzeszczuk. Bardzo dziękuję.
Właśnie udało Ci się sprzedać jakiś przedmiot przez Internet. Napisz list do znajomego z Anglii. Wyjaśnij, co postanowiłeś(-aś) sprzedać i dlaczego się na to zdecydowałeś(-aś). Wspomnij, jak zachęciłeś(-aś) do kupna tego przedmiotu i o co pytały osoby zainteresowane kupnem.
Właśnie udało Ci się sprzedać jakiś przedmiot przez Internet. Napisz list do znajomego z Anglii. Wyjaśnij, co postanowiłeś(-aś) sprzedać i dlaczego się na to zdecydowałeś(-aś). (Inf. 1a, 1b) Wspomnij, jak zachęciłeś(-aś) do kupna tego przedmiotu i o co pytały osoby zainteresowane kupnem. (Inf. 2a, 2b)
Sprzedaż przez internet a opodatkowanie ryczałtem ewidencjonowanym. Sprzedaż przez internet wykorzystuje tradycyjne metody sprzedaży, ale też ma swoją odrębną specyfikę. Dowiedz się, jak skutecznie handlować w sieci!
E-handel podczas pandemii - co najlepiej sprzedawać przez Internet? Część Internautów dopiero teraz zaczyna swoją przygodę z zakupami przez Internet, a ci, którzy już wcześniej kupowali online, poszerzają koszyki o kolejne kategorie produktowe, mniej popularne dotąd w branży e-commerce.
eXJ8Hx. r0j8thr86h.pages.dev/257r0j8thr86h.pages.dev/70r0j8thr86h.pages.dev/277r0j8thr86h.pages.dev/9r0j8thr86h.pages.dev/255r0j8thr86h.pages.dev/101r0j8thr86h.pages.dev/242r0j8thr86h.pages.dev/24r0j8thr86h.pages.dev/33
właśnie udało ci się sprzedać jakiś przedmiot przez internet